"Jaki jest Bangkok? W Bangkoku jest tłoczno, brudno i gorąco. Moralnie i niemoralnie. Bogato i biednie. Sprzecznie, wręcz absurdalnie i to prawie na każdym kroku. Ujmijmy to chociaż ładnie - jest po prostu eklektycznie. To wszystko naraz daje się odczuć w tej tajskiej stolicy. Wszędzie kłębią się wizerunki Ramy IX i Buddy, bo Tajowie kochają swój kraj, swoją wiarę,a ponad wszystko króla."
Za nadepnięcie banknotu z wizerunkiem króla który widnieje na każdym nominale, można trafić do więzienia. Znana jest też historia pewnego obcokrajowca, który przez przypadek stracił całe swoje odzienie i paradując po ulicy ubrany tylko w gazetę z królem na froncie trafił na długo do aresztu.
Przylatujemy do stolicy Tajlandii - Bangkoku 15 kwietnia.
Mimo ostrzeżeń taksówkarza osiedlamy się w miejscu dla nas niemalże kultowym "Sweety GH" ok. 100 metrów od miejsca gdzie 5 dni wcześniej na Khao San Rd i w okolicach mostu Panpha, w starciach Czerwonych Koszul z wojskiem i policją ginie 25 osob i ok. 900 jest rannych. W Guest Housie spotykamy rosyjskiego reportera, który właśnie wrócił z 48 godzinnego czuwania w dzielnicy Siam. W skrócie naświetla nam całą sytuację opowiadając o tym co się stało 10 kwietnia:
„Rosnące napięcie miedzy Czerwonymi Koszulami a rządem, musiało, niestety, do tego właśnie doprowadzić. Tego spodziewali się wszyscy. Pytanie nie brzmiało “czy?” tylko “kiedy?”. Od lat tak właśnie załatwia się konflikty polityczne w Tajlandii. Tak naprawdę, żadna ze stron nie chciała ustąpić, pójść na kompromis, by złagodzić kryzys polityczny jaki dotknął kraj. Z drugiej strony, oczekiwania obu stron są tak różne, że współpraca miedzy nimi wydaje się niemożliwa (bo jak współpracować z premierem, od którego przede wszystkim oczekuje się dymisji). No i stało się: sobotnie rozruchy były najbardziej krwawymi zamieszkami w Tajlandii od 18 lat.”
Arthur jest źródłem informacji z pierwszej ręki. Codziennie wypytujemy się o niego w recepcji, bądź pukamy do drzwi jego pokoju, by dowiedzieć się rzeczach, o których media nas nie poinformują. Słyszymy historie jak ranni ludzie w zamieszkach nie mogą zostać przeniesieni do ambulansu, bo są tak szczelnie otoczeni przez tłum dziennikarzy polujących na „najlepsze” zdjęcie oraz plotki o tym, że za zabicie dziennikarza płacą wiele dolarów, tylko po to by obarczyć o to drugą stronę konfliktu. Późnej widzimy na własne oczy jak wiele zdjęć zamieszczonych w światowych serwisach jest przekłamanych, w niektórych miejscach kłębi się więcej fotoreporterów niż samych protestujących.
Po zapewnieniach naszego znajomego, że za dnia nie ma się czego obawiać, udajemy się w miejsce protestu Czerwonych i wchodzimy za barykady, które wyglądają jak połączenie Mad Maxa i scen przypominających średniowiecze zbudowane z bambusowych kijów i opon. Naszym oczom ukazuje się nie żaden rewolucyjny ferwor, lecz połączenie festynu z imprezą plenerową. Można kupić japonki, wachlarze, bandamy, zegarki, spodnie i koszulki, wszystko w kolorze czerwonym z hasłami, które nawołują do rewolucji. Napotykamy nawet namiot gdzie za drobną opłatą można strącić puszki z wizerunkiem Abhisita Vejjajiva i wygrać wielkiego pluszaka. Deptamy, chcąc niechcąc, po karykaturach z wizerunkiem premiera, które przylepione są do schodow i ulic. Muzyka dochodzi do nas przynajmniej z 5 różnych stron, a obok przelatują gromady rozradowanych dzieci. Wszyscy wokół świetnie się bawią. Wielu manifestujących na stałe zmieniło swoje miejsce zamieszkania koczując od paru tygodni w dzielnicy handlowo-biznesowej Siam. Wszystkie największe hotele i centra handlowe w okolicy są pozamykane, a przemieszanie się po Bangkoku jest utrudnione, wiele linii zarówno metra jak i skyrail są wyłączone. Nasz obchód kończymy w parku Lumphini. W czwartek (dwa dni później) dowiadujemy, że w tym samym miejscu gdzie byliśmy wcześniej, wskutek wybuchu kilku pocisków wystrzelonych z granatników zginęła jedna osoba, a 75 zostało rannych. Nikt oczywiście nie wie, która strona wystrzeliła granaty. Armia obarcza winą Czerwone Koszule, Czerwone Koszule winią armie i Żótych.
Przez ponad tydzień naszego pobytu w samym Bangkoku mamy pełen obraz tego co się dzieje i po 9 dniach zostawiamy Bangkok jego własnym losom.
„Ruch czerwonych koszul czyli ruch zwolenników Zjednoczonego Frontu na rzecz Demokracji składa się głównie z mieszkańców wsi, zwolenników obalonego w 2006 roku premiera Thaksina Shinawatry, który prowadził politykę reform socjalnych w interesie najuboższych warstw społeczeństwa. Shinawatr został obalony przez wojskowy przewrót cztery lata temu a jakiś czas temu Sąd Najwyższy nakazał odebranie mu majątku 1,4 mld dolarów(!), uznając, że został on zdobyty w sposób niezgodny z prawem. Zjednoczony Front głosi, że rząd Vejjajivy jest nielegalny, ponieważ uzyskał władzę nie w wyniku wyborów, lecz dzięki "machinacjom" parlamentarnym, jak nazywa porozumienia zawarte w parlamencie w celu skonstruowania większości rządowej.
Tajlandzki "front konserwatywny", którego zwolennicy noszą żółte koszule, domaga się od rządu rozpędzenia opozycjonistów.”
"Co się dzieje teraz każdy może śledzić na bieżąco, więc nie będziemy przytaczali tutaj więcej informacji, które można znaleźć w internecie... Bangkok płonie... Liderzy oddali się w ręce policji. Część manifestujących postanowiła kontynuować zamieszki na własną rękę - od samego początku była wśród czerwonych grupa ludzi, która chciała walczyć - widać to oni zostali. Myślę, że przeważyła tu śmierć Seh Daeng'a, która rozwścieczyła tłum - generała Czerwonych Koszul, który został zastrzelony przez snipera w czasie udzielania wywiadu. To był cios poniżej pasa i prawdziwe rozpoczęcie walk, a nie to, że zamieszki faktycznie zaczęły się chwilę później. Zabicie tego człowieka było początkiem konfrontacji, a później... później już był chaos i nikt tak naprawdę nie kontrolował sytuacji. Co do liderów wydaje mi się, że nie mieli innej możliwości jak tylko odejście - w przeciwnym razie zostaliby oskarżeni o wysyłanie ludzi na pewną śmierć. W przypadku Arisamana, który chciał walczyć byłaby to prawda, jednak jeśli chodzi o Jatuporna czy Nattawut'a nie byłoby to prawdą, to oni trzymali ten tłum przez 2 miesiące spokojnie przed sceną(z wyjątkiem 10 kwietnia kiedy to armia wkroczyła pierwsza...)"